Wszystkie teksty zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Nie zezwalam na ich kopiowanie i wykorzystywanie osobom postronnym bez mojej uprzedniej pisemnej zgody.

wtorek, 29 stycznia 2013

"Złodziej pioruna" Rick Riordan


Uwielbiam mitologie. Nie tylko grecką. I doskonale wiem, co to jest fikcja literacka, ale w tej książce autor przeszedł samego siebie. Mitologia w uwspółcześnionej wersji: Olimp w Ameryce, druga wojna światowa jako wojna między dziećmi Zeusa, Posejdona i Hadesa, brak logicznych (o tyle, o ile) wytłumaczeń pewnych pomysłów. Głupota głupotą pogania. Autor sam zapomina o pewnych rzeczach, które z pewnością pomogłyby mu poskładać akcję w logiczną całość. W dodatku - co jest już błędem tłumaczki i korekty - zatrzęsienie błędów stylistycznych. Strach dawać to ludziom to czytania. Miejscami książka jest tak porażająco głupia, że aż śmieszna. I tylko to, że mnie bawiła (choć zapewne nie tam, gdzie zamierzał autor), pozwoliło mi dotrwać do jej końca.

Zaczyna się od tego:

- No cóż, w Grecji jest rzeczywiście góra o nazwie Olimp. A poza tym istnieje siedziba bogów, punkt, w którym zbiegają się ich moce, i kiedyś znajdował się on rzeczywiście na Olimpie. Ludzie wciąż nazywają to miejsce Olimpem z szacunku dla dawnych czasów, ale pałac przemieszcza się, Percy, razem z bogami.

- To znaczy, że greccy bogowie są teraz tutaj? Znaczy... w Ameryce?
- Niewątpliwie. Bogowie przemieszczają się za sercem Zachodu.
- Za czym?
- Za tym, Percy, co nazywamy <<zachodnią cywilizacją>>. (...)

i dalej:

Jakieś sześćdziesiąt lat temu, po drugiej wojnie światowej, bogowie Wielkiej Trójki postanowili, że nie będą płodzić więcej herosów. Ich dzieci były po prostu zbyt potężne. Zanadto wpływały na wydarzenia w świecie ludzkim, powodowały zbyt wiele zamieszania. Wiesz, druga wojna właściwie była konfliktem między dziećmi Zeusa i Posejdona po jednej stronie a Hadesa po drugiej.

Nawet nie można powiedzieć, że to wiele wyjaśnia. Autor najwyraźniej upadł na głowę, bo skoro - dziwnym trafem - dzieci bogów mieszkają w Ameryce, to oznaczałoby również, że II wojna światowa też była tylko tam. Europa? Jaka Europa?

Bzdur ciąg dalszy. Autor po prostu się uparł jak opętany. Annabeth, córka Ateny (bo gdzieżby główny bohater dostał idiotkę do pomocy), tłumaczy głównemu bohaterowi, dlaczego nie cierpi pająków:

Dzieci Arachne mszczą się od tej pory na dzieciach Ateny. Jeśli w odległości półtora kilometra ode mnie znajduje się jakiś pająk, to z pewnością mnie znajdzie.

Mam wrażenie, że mszczą się też na autorze, być może sączą mu jad do mózgu, bo choć bardzo piękne jest to wyznanie, autor zapomniał, że nastoletnia Annabeth od siódmego roku życia mieszka w Obozie Herosów umieszczonym w pobliżu lasu, jeziora i na dodatek jest lato.
Na pewno jest to magiczne miejsce, w którym nie ma pająków, skoro nasza mała bohaterka wciąż żyje.

Rick Riordan postanowił jednak gnębić nas dalej swoim pisarskim bełkotem, który pewnie ktoś kiedyś z sarkazmem nazwał talentem, a on tego nie zauważył i uwierzył.
Pan Umarłych miał we wzroku coś, co przypominało mi widziane niegdyś portrety Napoleona, Hitlera i tych przywódców-terrorystów, którzy nakazują innym wysadzić się w powietrze.

Naprawdę, zupełnie nie mam pojęcia, kto tu się powinien wysadzić. Hm, hm, hm. 
Pan Umarłych widocznie sugeruje, że właśnie to czytelnik powinien zrobić, jeśli jeszcze do tej pory postanowił się z tym zamiarem wstrzymywać. Choć zapewne cień podziwu dla wytrwałych czytających też się w jego oczach znajdował. Hades najwyraźniej cierpiał w swym królestwie, nie z powodu władania podziemiami, ale dlatego, że w rozmowie z Percym wysławia się jak pensjonariusz ośrodka dla nerwowo chorych. W dodatku stawianie Napoleona obok Hitlera jest typową dla Amerykanów ignorancją. Co jak co, ale Napoleona nie nazwałabym zbrodniarzem, a już na pewno nie zestawiłabym go z Hitlerem. Czego jednak wymagamy od człowieka, który wmawia nam, że Olimp mieści się na 600 piętrze Empire State Building. 

Percy do Hadesa, którego widzi po raz pierwszy w swoim życiu, do Pana Śmierci, zwraca się nie inaczej jak:

"Panie i Wuju (...)" 

Jeśli już, to Stryju (w końcu to brat ojca), poza tym - dlaczego wielką literą? Dlaczego to brzmi tak idiotycznie? Dlaczego od razu nie "wujku, kopę lat!"?
Czy autor sam siebie parodiuje? Czy autor tak na poważnie? Tyle pytań! Tyle wątpliwości! 
Co więcej, przed rozdziałem pierwszym autor umieścił podziękowanie. Teraz jest taka moda, wszyscy dziękują, jakby nie wiadomo czego takiego dokonali. Najbardziej interesuje mnie, kim są wydawcy, którym takie bezsensowne treści się podobają, ale na razie wróćmy do podziękowań autora.
Jak już wspomniałam, dziękuje on na początku książki jakimś ludziom i bynajmniej nie dziękuje on tym biednym naiwnym, którzy wydali 34,90 zł, aby poczytać te głupoty. Dziękuje on tym, którzy mogli nie dopuścić, by to "dzieło" powstało, ale nie wykorzystali swojej szansy.

W dodatku na niekorzyść przemawia też to, że podobieństw do Harry'ego Pottera jest mnóstwo. Percy jednak jest bardziej irytujący. Jest tak sprytny, że bez problemu potrafi wykiwać potwory mające trzy tysiące lat, które po prostu są idiotami, skoro dwunastolatek potrafi je przechytrzyć w naprawdę dziecinny sposób.

Idiotami najwyraźniej - według autora - są też czytelnicy :

Persefona przebywała oczywiście w słonecznym świecie wraz ze swoją matką, bogini plonów Demeter. To jej obecność, a nie obrót planety, wpływa na pory roku.

Czujecie w jakim my kłamstwie żyjemy? Ruch planety miałby wpływać na pory roku?! Dobre sobie!

Wprawdzie na pierwszej stronie historii Percy nas - biednych czytelników - ostrzegał:

Ale jeśli rozpoznasz się na jej [książki] kartach - jeśli poczujesz, że jej słowa coś w tobie poruszyły (oj, poruszyły, poruszyły) - natychmiast ją odłóż (przyznaję, nie posłuchałam). Możesz być jednym z nas.

Nie, nie sądzę. Jakoś bardziej ufam nauce, jeśli chodzi o pory roku niż zbzikowanemu autorowi, który wierzy w bogów greckich i który miesza łacinę z greką.


Naprawdę lepiej by było, gdyby niektóre kwestie zostały po prostu przemilczane. Jednak autor wpadł już w trans i napisał jeszcze dalsze tomy, bazując na mitologii greckiej. Obawiam się, że masochistycznie sięgnę po nie, aby w perwersyjny sposób delektować się tymi głupotami.
Nadal bowiem nie mogę się nadziwić, że ktoś nie tylko je wymyślił, lecz także spisał i opublikował.

piątek, 18 stycznia 2013

Blondynka w Himalajach

Przeczytałam wczoraj książkę Blondynka w Himalajach Beaty Pawlikowskiej i wprost musiałam się podzielić swoimi przemyśleniami. Mianowicie, jest to najgorsza - jak do tej pory - książka z serii Dzienniki z podróży tejże autorki. 
Nie przepadam za samą Pawlikowską. Uważam, że jest przemądrzała, niewiele tak naprawdę wie o miejscach, do których podróżuje, a o kulturze tychże miejsc - prawie niczego nie wie. Jednakże, mógłby ktoś zapytać, po co więc czytam jej książki? Śpieszę z odpowiedzią. Po pierwsze, uwielbiam książki podróżnicze, po drugie - nie można Pawlikowskiej odmówić bycia podróżniczką, po trzecie - nie zawsze jest z nią tak źle. Czytałam jej Blondynka w Peru czy Blondynka w Indiach i było całkiem dobrze. Tam, gdzie autorka skupia się na kulturze danego miejsca i ludziach, wszystko gra. Jednakże w Blondynce w Himalajach autorka faszeruje nas pseudofilozoficznym bełkotem na temat życia niż jakimikolwiek informacjami odnośnie Nepalu. No dobrze, trochę o Nepalu jest, ale jedynie w kontekście niekończących się schodów, po których autorka postanowiła się wspiąć. W zasadzie więc dowiadujemy się tylko tego, że wspomniane schody tam są oraz o herbacie z imbirem. Fascynujące.
Drażni mnie to tym bardziej, że nie po to wydaję pieniądze na jej książki niby to podróżnicze, by czytać o równowadze, którą odnajduje autorka. Irytuje mnie także jej naiwność - to chyba dobre słowo i najłagodniejsze, jakie mogę teraz użyć - która wywołuje u mnie chęć walenia głową o coś twardego. Autorka zdaje się nie być podróżniczką z Polski, ale z jakieś nieznanej nam planety, która odwiedza Ziemię po raz pierwszy. Jak na doświadczoną podróżniczkę - która lubi podkreślać, że jest nią od dwudziestu lat - jest to zatrważające, że tak niewiele wiedzy można wynieść z tej książki.

Zostało mi jeszcze kilka pozycji z tej serii Dzienników, ale na razie nie mam ani siły ani chęci, by się za nie wziąć. 

środa, 16 stycznia 2013

Podsumowanie roku 2012

Rok 2012:

  1. 52 książki
  2. 143 filmy (w tym 36 w kinie)

Mam nadzieję, że w 2013 uda mi się przebić te liczby.
Biorę udział w dwóch wyzwaniach:


2013 Reading Challenge

2013 Reading Challenge
Elwira has read 4 books toward her goal of 100 books.
hide
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...