Wszystkie teksty zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Nie zezwalam na ich kopiowanie i wykorzystywanie osobom postronnym bez mojej uprzedniej pisemnej zgody.

wtorek, 21 maja 2013

"Georgialiki" Katarzyna Pakosińska

Myślałam, że tej książki nie zmęczę.
Czytanie jej było dla mnie istną mordęgą. Autorka od początku sili się na żarty, które w ogóle nie są śmieszne. Do tego ma okropną manierę ciągłego używania słowa "natenczas". Być może wydaje się jej, że dzięki temu jest bardziej elokwentna, ale dla mnie jest to strasznie irytujące.
Książka ta to jedna wielka nuda. Kiepsko prowadzona narracja (o błędach językowych i interpunkcyjnych nawet już nie chce mi się wspominać, bo ostatnio to standard, że w książkach jest mnóstwo błędów, więc już nawet nie mam sił na wypominanie tego...), nie ma tej lekkości, dzięki której lekturę się po prostu połyka. Momentami również wykazuje zdziwienie tak oczywistymi sprawami, że aż zaskakuje czytelnika swą niewiedzą. Bardzo mi w tym przypomina Beatę Pawlikowską. I jeszcze te wydumane (bo na pewno nie wyszukane!) tytuły podrozdzialików. Jedyne, co powodowało, że (z wielkim trudem) dobrnęłam do końca tego dzieła, była chęć poszerzenia wiedzy o Gruzji (a nie o pani Pakosińskiej).
Książka jest podzielona na dwie części. Część pierwsza jest niby to opisem podróży po Gruzji, ale tak naprawdę jest opisem powstawania filmu "Tańcząca z Gruzją" - jeszcze idzie to przeboleć. Hitem natomiast jest część druga, która jest WYIMAGINOWANĄ ucztą gruzińską, na którą autorka zaprosiła znane gruzińskie postacie. I z nimi prowadzi rozmowy o Gruzji - nie wiadomo jednak czy prawdziwe, czy tak samo wyimaginowane. Z każdą postacią rozmawia o jednym i tym samym, często te wypowiedzi są do siebie podobne i ma się wrażenie, że czyta się to wszystko w kółko. Co chwilę powtarza się słowo "gościnność". Widocznie autorka uznała, że czytelnik jest zbyt ograniczony, by zapamiętać, że Gruzini są gościnni. Co więcej, te rozmowy niewiele wnoszą, ponieważ autorka i jej rozmówcy mówią o rzeczach IM znanym. Ktoś, kto nie był w Gruzji, nie zna jej, nie wie o niej zbyt wiele, po prostu nie ma pojęcia czemu ma służyć ta pogawędka, w której co chwilę padają sformułowania w stylu "wiesz, jak tam jest". I jeszcze brakuje zdjęć miejsc, o których mowa. Most Pokoju w Tbilisi musiałam sobie wygooglować, ponieważ autorka nie pokwapiła się o jego zdjęcie. Ale miejsce na "Tradycyjne kolory gruzińskiej mozaiki" - zajmujące całą stronę - się znalazło!
I oczywiście kolejny raz brak mapy! Sam sobie czytelniku przytachaj atlas, bo nie ma na nią miejsca w książce, gdyż trzeba umieścić kilka zdjęć autorki na koniu. Czy wydawnictwa, które mają w swojej ofercie literaturę podróżniczą (często bogatą w zdjęcia) wreszcie pomyślą o umieszczaniu map w publikacjach?! Zwłaszcza, że połowę "Georgialików" wypełniają zdjęcia beznadziejne, a z kolei połowa z tych to reprodukcje gruzińskiego malarza. I tak np. zamiast zdjęcia panoramy Batumi, mamy obraz zatytułowany "Batumi".
Pani Pakosińska wymęczyła mnie okrutnie i w ogóle nie zainteresowała Gruzją! Oczekiwałam czegoś więcej. Lepiej prowadzonej narracji, płynności, humoru (prawdziwego, a nie rodem z "Familiady"), wreszcie - Gruzji! Cóż, książka genialna dla tych, którzy mają problemy ze snem.

sobota, 4 maja 2013

"Meksyk" Jan Gać

Książkę Meksyk Jana Gacia bardzo chciałam przeczytać przede wszystkim ze względu na Indian, o których była mowa w opisie tejże pozycji. Poza tym, bardzo lubię i cenię książki z serii Poznaj świat. I jeszcze zaczynało się tak pięknie:
Blisko dwa miliony kilometrów kwadratowych powierzchni. Dużo ponad sto milionów mieszkańców. Co najmniej trzy tysiące lat dziejów uchwytnych metodami archeologicznymi, z tego pół tysiąca lat historii pisanej. Oto liczbowe ramy Meksyku, w których przychodzi zmieścić się każdemu, kto próbuje choćby dotknąć jego specyfiki. A cóż powiedzieć o okoliczności, gdy ktoś porywa się na opisanie tego niewymownie pięknego i zróżnicowanego kraju? To zuchwałość! (s. 5)
W taki oto sposób przenosimy się w naszą podróż po barwnym Meksyku. Brzmi zachęcająco, nieprawdaż? Jednak już na samym początku musiałam się zdenerwować. Autor bowiem próbuje wmówić czytelnikom, że hiszpańscy kolonizatorzy w XVI wieku wcale nie byli kolonizatorami. Nie wyjaśnia, kim natomiast mieliby być – może dobrymi ludźmi, którzy nieśli kaganek oświaty, a wraz z nim cywilizacji za ten daleki ocean na dzikie lądy?
Cytuję:
W przypadku XVI-wiecznej Hiszpanii tak nie było. I chcę to mocno podkreślić. Królowie hiszpańscy szczerze pragnęli zbudować w Ameryce nową rzeczywistość na podstawie wzoru własnego, iberyjskiego państwa. (s. 8)
Drogi Autorze, na tym właśnie polega kolonializm – na wtłaczaniu własnych wzorców tam, gdzie nikogo o to nie proszą. Wybicie milionów Indian chyba najlepiej podkreśla istotę hiszpańskiego kolonializmu, chciwości i bezduszności.
Rodzące się i kształtujące państwo miało być lustrzanym odbiciem Starej Hiszpanii ze wszystkimi jej urządzeniami, ustrojem, gospodarką, porządkiem, religią, językiem. (s. 7)
To również są wyznaczniki kolonializmu. Indianie mieli swoje języki i wątpię, by nagle zapałali miłością do nauki hiszpańskiego. Nikt ich o zdanie nie pytał.
Co więcej, dzisiaj mówi się nawet o tym, że my - Polacy, będący pod zaborami, byliśmy kolonią (w najprostszym możliwym odczytywaniu tej sytuacji). Czyż car nie chciał, aby na polskich ziemiach nie było tak samo jak w Rosji? Czyż jego ukazy nie działały także i tu?
Tam, gdzie się narzuca religię, język, obyczaje, gdzie zmusza się autochtonów do posłuszeństwa, a za jego brak karze się śmiercią, to – delikatnie mówiąc – zniewalanie ludzi, podporządkowanie ich sobie i zmuszanie do respektowania tychże nakazów. Jeśli się tego nie widzi, to – łagodnie mówiąc – upraszcza się sprawę. Cierpienia milionów osób zostają puszczone w niepamięć. Cortés w ten sposób zostaje wybielony. Takiej kwestii nie pomija się, nie zbywa się milczeniem, ale też nie fałszuje.
Autor bowiem ubzdurał sobie, że kolonia polega na tym, że jedynie czerpie się z niej zyski, w ogóle w nią nie inwestując. I uparcie ciągle o tym pisze. Gdyby jeszcze choć raz nazwał Hiszpanów najeźdźcami, którzy rozgrabili, co mogli, to jeszcze bym to przełknęła. Ale nie ma nawet mowy o tym. Autor stwierdza, że skoro Hiszpania chciała w Meksyku utworzyć tzw. Nową Hiszpanię, to wszystko jest w porządku. Odniosłam wręcz wrażenie, że autor dziwił się nagłemu zrywowi niepodległościowemu na początku XIX wieku, skoro pod panowaniem Hiszpanów było tak pięknie.
Powołuje się również na przewodnika, który to niby twierdzi, że NIE, wcale Hiszpanie nie kolonizowali. Skąd. Dziwnym trafem jednak przewodnik pozostaje dla czytelnika… anonimowy (str. 134). Nawet nie ma imienia, które dodawałoby wiarygodności. Nie wspominając już o tym, że przewodnik i jego opinia pojawia się w tekście nagle i w zasadzie znikąd.
Cała książka to SZCZEGÓŁOWE opisy ważniejszych kościołów w Meksyku. Nie wiem do kogo autor adresuje te treści, chyba do historyków sztuki, gdyż wyliczanie, co jak wygląda i gdzie się mieści, dla osoby nieznającej się na tym jest to usypiające. Nie ma bowiem wyjaśnień dla laika. Nie ma nawet mapy, na której moglibyśmy zobaczyć, które miejsca odwiedza i opisuje autor. Pozycja zawiera mnóstwo zdjęć (kościołów), więc jedna mapa nie zburzyłaby kompozycji książki. Oczywiście, mogę wziąć atlas i sama sobie to sprawdzić, ale jednak mija się to z celem.
Dla przykładu autor i jego przemyślenia odnośnie Katedry Metropolitarnej:
Po przekroczeniu progu tej imponującej, najbardziej majestatycznej budowli stolicy, człowiek doznaje wrażenia monumentalizmu, odświętności, przestrzeni i ogromu. Przenikają się tu i zazębiają różne wątki: wspólnota społecznego wysiłku przy wznoszeniu budowli, organizacja pracy, ofiarność społeczeństwa przy ponoszeniu kosztów jej budowy, zrozumienie i motywacja dla potrzeb wyższego rzędu, zaangażowanie geniuszu artystów, architektów i budowniczych. (s. 11)
 
Bardzo podoba mi się ten fragment. Ostatnio podobnymi zachwycałam się, gdy pisałam pracę magisterską i analizowałam Listy z podróży do Ameryki Sienkiewicza. On też wszystko widział w jasnych barwach, nie dostrzegał szarości. Mój ulubiony fragment z tego cytatu: zrozumienie i motywacja dla potrzeb wyższego rzędu.
Tworzenie katedry w mieście Azteków zrównanym z ziemią jest właśnie taką potrzebą wyższego rzędu.
Irytujący jest również stosunek autora do samych Azteków. Pisze o tym, jak krwawą mieli oni religię, jak trzeba było temu zapobiec – i jak to świetnie, że padło na Hiszpanów, którzy doprowadzili do zaprzestania tychże praktyk! Ale gdy opisuje palenie żywcem ludzi przez Inkwizycję (a później też na rozkaz Cortésa), jego oburzenie gdzieś wyparowuje. Co więcej, autor każe nam patrzeć na to obiektywnie, bez sensacji i uprzedzeń (…). Instytucja ta mieściła się w potrzebach zachowania praworządności, porządku społecznego i etycznego ówczesnych ludzi (s. 35). Jednak sam nie zadał sobie trudu, by zrozumieć sens i ideę religii Azteków. Jak widać, trudno być obiektywnym, nawet gdy samemu się tego żąda. Autor bardzo docenia również zasługi Cortésa:
Poszedłem tam natychmiast, by zadumać nad losem jednego z największych i najwybitniejszych wodzów wszechczasów, tudzież by pokłonić się pamięci człowieka, którego czyny i dokonania pociągnęły za sobą wiecznotrwałe następstwa. (s. 73)
I dalej:
To, że podbój imperium Azteków dokonał się w miarę sprawnie i stosunkowo szybko, jest również zasługą tego niezwykłego człowieka, jakim był Cortés. (s. 71)
A na stronie 78 przekonuje nas o tym, że Cortés nie był okrutny i nie uciekał się do terroru.
Często jednak używa słowa kolonia, mimo że twierdzi, że takowa nie istniała. W zasadzie autor przeczy sam sobie w wielu miejscach, o których za długo by tu pisać. Są to głównie kwestie dotyczące Indian oraz Hiszpanów.
I tak na stronie 173:  
Przy podziale meksykańskiego terytorium na strefy misyjne dostały się augustianom tereny wyjątkowo trudne i niewdzięczne. Zasiedlający je Indianie, szczególnie dzicy, wojowniczy i ruchliwi Chichimekowie, nie poddawali się procesowi cywilizowania.
Uwielbiam, gdy biały człowiek uważa, że największe dobro, jakie może dać drugiemu człowiekowi, to cywilizowanie go. A w tej książce mamy wiele tego typu stwierdzeń oraz zatrzęsienie słów „pogański” oraz „cywilizować” odmienionych na wszelkie możliwe sposoby.
Z kolei na stronie 278 ubolewa nad czymś zupełnie innym...:
Jaka strata, że ten wspaniały kościół doświadczył tak straszliwego losu celowego wyniszczenia jego zabytków na skutek antyreligijnych praw uchwalonych w połowie XIX wieku, że też każda rewolucja, przykładem francuskiej i bolszewickiej, musi pastwić się nad pomnikami przeszłości, że też każda burza społeczna może wyzwalać tak radykalne odruchy barbarzyństwa!
I nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że większość istniejących dzisiaj kościołów w Meksyku została wybudowana nie tylko na miejscu dawnych świątyń indiańskich, lecz także z ich budulca. Czy jednak autor ubolewa nad tym? Czy przemyka przez jego umysł choćby cień zadumy nad tym? Rzecz jasna – nie.

Książka ta jest idealna dla miłośników sztuki - zwłaszcza sakralnej - którzy interesują się historią tejże. Indianistom nie polecam. Nie warto tracić nerwów.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...