W nowym 2014 roku życzę wszystkim, aby było jak najmniej książkowych (i nie tylko) rozczarowań.
***
Ta kobieta najwyraźniej mnie prześladuje. Rok temu, gdy założyłam blog, moją pierwszą notką była opinia o
Blondynce w Himalajach. Teraz znów przyszedł czas na
Blondynkę w Australii.
Doszłam do wniosku, że Beatę
Pawlikowską powinno się sądzić za marnotrawstwo papieru.
Zacznę od tego, że gdy kupowałam
tę książkę, cieszyłam się, że stanie obok Blondynki na Tasmanii u mnie na
półce. To znaczy do końca nie wiem z czego tak się cieszyłam, bo przecież już
wcześniej zwątpiłam w tę „autorkę”. Chyba zakup nowej książki (a także
promocyjna jej cena) zamroczył mi umysł i znowu się nabrałam. Znowu
zainwestowałam w tę niby to podróżniczkę. Powiedzmy sobie jasno – to jest jakaś
podróba, a nie podróżniczka z prawdziwego zdarzenia (już sam fakt, że ciągle
podkreśla, gdzie nie była, czego nie próbowała, że ona podróżuje, a inni to
tylko turyści – powinien nam dać do myślenia). Ta pani nie umie pisać o
podróżach. Ta pani umie tylko nabierać ludzi na swoją pisaninę. I trochę mnie
to przeraża. Ostatnio pisze o wszystkim i pewnie niedługo wyda jakąś książkę
kucharską, bo przecież ona na wszystkim się zna. Wróćmy jednak do Australii.
Blondynka w Australii zawiera w
sobie całą Blondynkę na Tasmanii. Jej pierwsza połowa to rzeczona druga
książka. Czyli zapłaciłam dwa razy za te same wypociny! A najlepsze jest
jeszcze to, że w tej samej książce w części o Australii jest powtórzone (ale
ujęte innymi słowami) kilka rzeczy z części o Tasmanii. Czyli w zasadzie trzy
razy to samo. Wydawca robi z czytelnika idiotę. Czy on myśli, że ja nie
kojarzę, co przeczytałam 200 stron wcześniej? Może jakoś wypadałoby to
poprawić, zwłaszcza że korekta chyba też przysypiała nad tą książką. Zapłaciłam
za to wszystko i jeszcze za to, że autorka ubzdurała sobie, że jest Leśmianem:
„Stanęłam. Zamknęłam oczy. Nagle w
aksamitnej leśnej ciszy usłyszałam szelest liści potrącanych przez wiatr i
rozpryskujące się krople wilgoci. Skrzypiał skrzyp i mszył się zamszowy mech. Drżała
srebrzysta akacja, buczały buki, stroszyły się storczyki. Mamrotały paprocie,
kucały kocanki (…).” (s. 63)
No dobrze, ale co tam się dzieje
na tej Tasmanii?
„Następny niewyobrażalnie wysoki
eukaliptus. Wydawał się spieszyć do nieba na spotkanie z aniołami. To dla nich
na górze poruszał gałęziami. Dokąd się tak wspinał? Czy chciał osiągnąć więcej
niż sąsiednie drzewa? Może tak jak niektórzy ludzie nigdy nie był zadowolony z
tego, co już ma, więc wiecznie pragnął więcej i więcej, i więcej, i więcej, a
kiedy wyprysnął ponad inne rośliny, nagle odkrył, że tam na samej górze jest
zupełnie sam?...
Wieczny bieg za doskonałością to
wyścig bez końca, ponieważ nie istnieje doskonale skończona doskonałość. To najczęstsza
iluzja, jaką ludzie stawiają sobie za cel. Nauczeni w dzieciństwie, że nie
liczy się nic oprócz wybitnych osiągnięć, wytresowani w wiecznym ich poszukiwaniu, jako dorośli czują
się przegrani. Muszę być najlepszy, muszę być doskonały, nie wolno się pomylić,
nie wolno być głupim, wolniejszym i mniej fajnym. Pogardzamy głupimi, sami
wpędzając się w szaleństwo udowodniania swojej wartości. (…) Tymczasem prawda
znajduje się w prawdzie. Nie ma większej wartości od bycia sobą. Nie ma mądrych
i głupich. Są tylko tacy, którzy coś udają i tacy, którzy są sobą. Ci, którzy
udają i posługują się kłamstwem, prędzej czy później wyjdą na głupców.”
(s.64-65).
Czyżby te mądrości wyszumiał
autorce eukaliptus?
Przyznam szczerze, że w
dzisiejszych czasach z dostępem do Internetu, ja również mogę napisać podobne dzieło.
Kto mi udowodni, że tam nie byłam? W tej książeczce (bo jest to wydanie
kieszonkowe, ale musiałabym mieć i tak sporą kieszeń, żeby ją gdzieś wcisnąć)
nie ma nawet zdjęć, więc to żaden problem. Jestem po prostu zła na siebie, że
jeszcze nie nauczyłam się trzymać od tej kobiety z daleka.
Czytając dobre książki
podróżnicze, powinno się mieć pewne uczucie błogości. Ten stan, w którym
jednocześnie czuje się zazdrość, że mnie tam nie ma, że też bym tam chciała
zobaczyć tych ludzi, poznać ich zwyczaje, kulturę. Że może w sumie sprawdzę
zaraz stan konta i bilety lotnicze i ruszę przed siebie. Rzucam wszystko i
wyruszam na przygodę. Co mamy u Beaty Pawlikowskiej? Na pewno nigdzie mi się
nie chce ruszać, a już na pewno nie na drugi koniec świata, skoro tam nie
dzieje się nic ciekawego:
„Podniosłam pierwszą czereśnię. Była
wielka jak śliwka, a pod jej cienką ciemnoczerwoną skórką widziałam nabrzmiałe
żyłki miąższu. Położyłam ją na języku. Sekunda ekscytującego oczekiwania, a potem… W ustach
rozlał mi się słodki, gęsty sok o niezwykłym i wyrazistym smaku. Tasmańska czereśnia
była lekko pieprzna, pachniała słodko jak kwiat i uwodziła zmysły. Pełna tajemnic,
gorącego słońca i zmagań z gwałtownym wiatrem. Wydawała się też pełna krwi i
tego wszystkiego, co zdarzyło się w tasmańskiej historii, tak jakby zamknęła w
sobie echa wydarzeń, z których powstało bogactwo jej wnętrza.” (s. 74).
Ulala, ekscytujące przygody.
Ale to nie koniec:
„Zgodnie z najnowszą teorią
fizyki kwantowej najmniejsze cząstki poznane dotychczas we wszechświecie, czyli
cząstki elementarne zawierające się w kwarkach i leptonach, które z kolei
składają się na elektrony, wcale nie są najmniejsze i nie stanowią końca
naszego poznania. Wewnątrz nich znajdują się następne, a w nich jeszcze
kolejne, których wciąż nie znamy. Najbardziej zaskakujące jednak jest to, że te
najmniejsze cząstki prawdopodobnie wcale nie są tylko materią. Nie są czymś, co
istnieje jedynie fizycznie, tak jak odbieramy stół czy książkę. Elementarne cząstki
wszechświata są jednocześnie falami świetlnymi, czyli po prostu energią. To znaczy,
że być może fizycznie nie istnieją. Jeżeli
nie istnieją najmniejsze cząstki, z których złożony jest świat, to mogłoby
oznaczać, że wszystko co jest dookoła nas, także składa się wyłącznie z
energii, czyli czegoś nienamacalnego, czemu naszym postrzeganiem lub/i
wyobraźnią nadajemy kształt.” (s. 233-234).
Czyli być może wyobraziłam sobie
jedynie Beatę Pawlikowską i jej wypociny? Czyli to fizycznie nie istnieje? Nie
sądzę. I nadal nie wiem, co to ma wspólnego z Australią.
„Czy gdybym była pięknym,
świetlistym opalem, to wolałabym spoczywać nieodkryta w ciemności przez tysiąc
lat, czy być podziwiana przez ludzi na powierzchni ziemi?...” (s. 268).
Cóż, opale przynajmniej nie
piszą. Co też musi się dziać w głowie autorki, że przychodzą jej do głowy te
wszystkie myśli?! Gdybym ja była kartką papieru, nie chciałabym być zapisana
pseudofilozoficznymi mądrościami tej autorki. Nie. Nie. Nie!
I na deser kolejny intrygujący
cytat:
„Świat
ubrał się w metalowobłękitne szarości i zastygł jak płaski placek na skraju
wszechświata” (s. 376).
Aż boję się myśleć, co to może znaczyć.
Z całego tego bełkotu
najciekawsze i jedyne godne uwagi są wzmianki o historii Australii oraz
wszelkie inne historyczne ciekawostki. Tu autorka nie ma pola do popisu. Nie ma
gdzie wcisnąć swoich cudownie głupawych metafor. Wtedy czytelnik nie musi co
chwilę wywracać oczami. Nie musi też zgrzytać zębami i pluć sobie w brodę, że
zamiast tego dziadostwa, mógł kupić porządniejszą książkę. Nawet wtedy, gdy
robi się interesująco, gdy autorka spotyka na swojej drodze kogoś, kto ma coś
ważnego do powiedzenia, nie przestaje być ona irytująca. Ciągle wpada komuś w
słowo, nieudolnie próbuje odgadnąć, co ten ma do powiedzenia, sama wie wszystko
najlepiej. Zadaje pytanie, ale nie czeka na odpowiedź, tylko snuje domysły. Męczy niepotrzebnie rozbudowanymi
dialogami, które niczego nie wnoszą. Okropność!
Dla Beaty Pawlikowskiej widzę
dwie drogi kariery pisarskiej (bo obawiam się, że zbyt dużą frajdę i kasę ma z
tego, żeby przestać pisać). Albo niech te swoje metafory, porównania, sny i
inne fikcje umieści w jakiejś wymyślonej powieści (tam te brednie nabiorą
wartości), albo niech pójdzie w pisanie/tłumaczenie książek historycznych. To,
co teraz proponuje ona sama, czyli mieszankę fikcji, historii, relacji z
podróży oraz egzystencjalnych przemyśleń, jest dla mnie niedopuszczalne w
literaturze podróżniczej spod znaku National Geographic!
Moja ocena: 4/10