Książkę
Meksyk Jana Gacia bardzo chciałam przeczytać przede
wszystkim ze względu na Indian, o których była mowa w opisie tejże
pozycji. Poza tym, bardzo lubię i cenię książki z serii Poznaj świat. I jeszcze zaczynało się tak pięknie:
Blisko
dwa miliony kilometrów kwadratowych powierzchni. Dużo ponad sto
milionów mieszkańców. Co najmniej trzy tysiące lat dziejów
uchwytnych metodami archeologicznymi, z tego pół tysiąca lat
historii pisanej. Oto liczbowe ramy Meksyku, w których przychodzi
zmieścić się każdemu, kto próbuje choćby dotknąć jego
specyfiki. A cóż powiedzieć o okoliczności, gdy ktoś porywa się
na opisanie tego niewymownie pięknego i zróżnicowanego kraju? To
zuchwałość! (s. 5)
W
taki oto sposób przenosimy się w naszą podróż po barwnym
Meksyku. Brzmi zachęcająco, nieprawdaż? Jednak już na samym
początku musiałam się zdenerwować. Autor bowiem próbuje wmówić
czytelnikom, że hiszpańscy kolonizatorzy w XVI wieku wcale nie byli
kolonizatorami. Nie wyjaśnia, kim natomiast mieliby być – może
dobrymi ludźmi, którzy nieśli kaganek oświaty, a wraz z nim
cywilizacji za ten daleki ocean na dzikie lądy?
Cytuję:
W
przypadku XVI-wiecznej Hiszpanii tak nie było. I chcę to mocno
podkreślić. Królowie hiszpańscy szczerze pragnęli zbudować w
Ameryce nową rzeczywistość na podstawie wzoru własnego,
iberyjskiego państwa. (s.
8)
Drogi
Autorze, na tym właśnie polega kolonializm – na wtłaczaniu
własnych wzorców tam, gdzie nikogo o to nie proszą. Wybicie
milionów Indian chyba najlepiej podkreśla istotę hiszpańskiego
kolonializmu, chciwości i bezduszności.
Rodzące
się i kształtujące państwo miało być lustrzanym odbiciem Starej
Hiszpanii ze wszystkimi jej urządzeniami, ustrojem, gospodarką,
porządkiem, religią, językiem.
(s. 7)
To
również są wyznaczniki kolonializmu. Indianie mieli swoje języki
i wątpię, by nagle zapałali miłością do nauki hiszpańskiego.
Nikt ich o zdanie nie pytał.
Co
więcej, dzisiaj mówi się nawet o tym, że my - Polacy, będący pod
zaborami, byliśmy kolonią (w najprostszym możliwym odczytywaniu tej sytuacji). Czyż car nie chciał, aby na polskich
ziemiach nie było tak samo jak w Rosji? Czyż jego ukazy nie działały
także i tu?
Tam,
gdzie się narzuca religię, język, obyczaje, gdzie zmusza się
autochtonów do posłuszeństwa, a za jego brak karze się śmiercią,
to – delikatnie mówiąc – zniewalanie ludzi, podporządkowanie
ich sobie i zmuszanie do respektowania tychże nakazów. Jeśli się
tego nie widzi, to – łagodnie mówiąc – upraszcza się sprawę.
Cierpienia milionów osób zostają puszczone w niepamięć. Cortés
w ten sposób zostaje wybielony. Takiej kwestii nie pomija się, nie
zbywa się milczeniem, ale też nie fałszuje.
Autor
bowiem ubzdurał sobie, że kolonia polega na tym, że jedynie
czerpie się z niej zyski, w ogóle w nią nie inwestując. I uparcie
ciągle o tym pisze. Gdyby jeszcze choć raz nazwał Hiszpanów
najeźdźcami, którzy rozgrabili, co mogli, to jeszcze bym to
przełknęła. Ale nie ma nawet mowy o tym. Autor stwierdza, że
skoro Hiszpania chciała w Meksyku utworzyć tzw. Nową Hiszpanię,
to wszystko jest w porządku. Odniosłam
wręcz wrażenie, że autor dziwił się nagłemu zrywowi
niepodległościowemu na początku XIX wieku, skoro pod panowaniem
Hiszpanów było tak pięknie.
Powołuje się również na przewodnika, który to niby twierdzi, że
NIE, wcale Hiszpanie nie kolonizowali. Skąd. Dziwnym trafem jednak
przewodnik pozostaje dla czytelnika… anonimowy (str. 134). Nawet
nie ma imienia, które dodawałoby wiarygodności. Nie wspominając już o tym, że przewodnik i jego opinia pojawia się w tekście nagle i w zasadzie znikąd.
Cała
książka to SZCZEGÓŁOWE opisy ważniejszych kościołów w
Meksyku. Nie wiem do kogo autor adresuje te treści, chyba do
historyków sztuki, gdyż wyliczanie, co jak wygląda i gdzie się
mieści, dla osoby nieznającej się na tym jest to usypiające. Nie
ma bowiem wyjaśnień dla laika. Nie ma nawet mapy, na której moglibyśmy zobaczyć, które miejsca odwiedza i opisuje autor. Pozycja zawiera mnóstwo zdjęć (kościołów), więc jedna mapa nie zburzyłaby kompozycji książki. Oczywiście, mogę wziąć atlas i sama sobie to sprawdzić, ale jednak mija się to z celem.
Dla przykładu autor
i jego przemyślenia odnośnie Katedry Metropolitarnej:
Po
przekroczeniu progu tej imponującej, najbardziej majestatycznej
budowli stolicy, człowiek doznaje wrażenia monumentalizmu,
odświętności, przestrzeni i ogromu. Przenikają się tu i
zazębiają różne wątki: wspólnota społecznego wysiłku przy
wznoszeniu budowli, organizacja pracy, ofiarność społeczeństwa
przy ponoszeniu kosztów jej budowy, zrozumienie i motywacja dla
potrzeb wyższego rzędu, zaangażowanie geniuszu artystów,
architektów i budowniczych. (s. 11)
Bardzo
podoba mi się ten fragment. Ostatnio podobnymi zachwycałam się,
gdy pisałam pracę magisterską i analizowałam Listy
z podróży do Ameryki
Sienkiewicza. On też wszystko widział w jasnych barwach, nie
dostrzegał szarości. Mój ulubiony fragment z tego cytatu:
zrozumienie
i motywacja dla potrzeb wyższego rzędu.
Tworzenie
katedry w mieście Azteków zrównanym z ziemią jest właśnie taką
potrzebą wyższego rzędu.
Irytujący
jest również stosunek autora do samych Azteków. Pisze o tym, jak krwawą
mieli oni religię, jak trzeba było temu zapobiec – i jak to
świetnie, że padło na Hiszpanów, którzy doprowadzili do
zaprzestania tychże praktyk! Ale gdy opisuje palenie żywcem ludzi
przez Inkwizycję (a później też na rozkaz Cortésa),
jego oburzenie gdzieś wyparowuje. Co więcej, autor każe nam
patrzeć na to obiektywnie,
bez sensacji i uprzedzeń (…). Instytucja ta mieściła się w
potrzebach zachowania praworządności, porządku społecznego i
etycznego ówczesnych ludzi
(s. 35). Jednak sam nie zadał sobie trudu, by zrozumieć sens i
ideę religii Azteków. Jak widać, trudno być obiektywnym, nawet
gdy samemu się tego żąda. Autor bardzo docenia również zasługi
Cortésa:
Poszedłem
tam natychmiast, by zadumać nad losem jednego z największych i
najwybitniejszych wodzów wszechczasów, tudzież by pokłonić się
pamięci człowieka, którego czyny i dokonania pociągnęły za sobą
wiecznotrwałe następstwa.
(s. 73)
I dalej:
To,
że podbój imperium Azteków dokonał się w miarę sprawnie i
stosunkowo szybko, jest również zasługą tego niezwykłego
człowieka, jakim był Cortés.
(s. 71)
A na
stronie 78 przekonuje nas o tym, że Cortés nie był okrutny i
nie uciekał się do terroru.
Często
jednak używa słowa kolonia, mimo że twierdzi, że takowa nie
istniała. W zasadzie autor przeczy sam sobie w wielu miejscach, o
których za długo by tu pisać. Są to głównie kwestie dotyczące
Indian oraz Hiszpanów.
I tak na stronie
173:
Przy
podziale meksykańskiego terytorium na strefy misyjne dostały się
augustianom tereny wyjątkowo trudne i niewdzięczne. Zasiedlający
je Indianie, szczególnie dzicy, wojowniczy i ruchliwi Chichimekowie,
nie poddawali się procesowi cywilizowania.
Uwielbiam,
gdy biały człowiek uważa, że największe dobro, jakie może dać
drugiemu człowiekowi, to cywilizowanie go. A w tej książce mamy
wiele tego typu stwierdzeń oraz zatrzęsienie słów „pogański”
oraz „cywilizować” odmienionych na wszelkie możliwe sposoby.
Z kolei na stronie 278 ubolewa nad czymś zupełnie innym...:
Jaka strata, że ten wspaniały kościół doświadczył tak
straszliwego losu celowego wyniszczenia jego zabytków na skutek
antyreligijnych praw uchwalonych w połowie XIX wieku, że też każda
rewolucja, przykładem francuskiej i bolszewickiej, musi pastwić się
nad pomnikami przeszłości, że też każda burza społeczna może
wyzwalać tak radykalne odruchy barbarzyństwa!
I
nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że większość
istniejących dzisiaj kościołów w Meksyku została wybudowana nie
tylko na miejscu dawnych świątyń indiańskich, lecz także z ich
budulca. Czy jednak autor ubolewa nad tym? Czy przemyka przez jego
umysł choćby cień zadumy nad tym? Rzecz jasna – nie.
Książka ta jest idealna dla miłośników sztuki - zwłaszcza sakralnej - którzy interesują się historią tejże. Indianistom nie polecam. Nie warto tracić nerwów.