Obejrzałam wczoraj najnowszy film z Johnnym Deppem Jeździec znikąd i postanowiłam podzielić się moimi refleksjami, bo od wczoraj jestem na ten film wściekła. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun tego dzieła, wiedziałam, że nie będzie mi się podobać, ale skoro Indianin był jedną z głównych postaci, to oczywiście musiałam to obejrzeć. Pokazywanie Indian przez amerykańskich twórców jest tak tendencyjne i niesprawiedliwe, że przyprawia mnie o ból głowy (i rdzennych Amerykanów również) już od dawien dawna. Nawet sam Marlon Brando nie przyjął z tego powodu Oscara za Ojca chrzestnego. Wydawałoby się jednak, że świat idzie do przodu, więc i to również powinno się zmieniać. Niestety tak nie jest.
Jeździec znikąd to koszmarek, w którym naczelni obrońcy tego dzieła, doszukują się nawiązań do klasyki westernu i wielu innych rzeczy, których tu nie ma. Wychwalają go pod niebiosa i porównują z Piratami z Karaibów. Bo film ten miał być na ich miarę, ale Piraci... i bawili, i trzymali w napięciu, i przede wszystkim pokazali nam Johnny'ego Deppa, którego wszyscy pokochali. Natomiast Jeździec... to takie nie wiadomo co. Niby ma być dla dzieci, ale sporo tu przemocy, niby ma być śmiesznie, ale teksty są żenujące, niby ma być jakieś przesłanie, ale jest ono tak głęboko ukryte, że chyba nawet twórcy tego dzieła do niego nie dotarli. Może więc film miał być dla dorosłych? Zbyt głupi. Poziom trzymają tu jedynie kowboje, a zwłaszcza bandyci i ich szef oraz Indianie, ale nie ten grany przez Johnny'ego Deppa. Depp nadal ma swoją manierę, której od czasów Jacka Sparrowa nie potrafi się wyzbyć. Brakuje mu tylko butelki rumu. Armie Hammer jest nijaki, po prostu jego postać nie jest logicznie pomyślana. W ogóle na cały film nie ma tu pomysłu, za to jest jeden cel - kasa, którą trzeba szybko zarobić.
Jednak to, co MNIE najbardziej boli, to sposób przedstawienia Indian - o czym wspominałam na początku. Twórcy zrobili z nich po prostu idiotów. Dwie sceny są warte uwagi w tym filmie. Pierwsza, to taniec Komanczów (z których pochodzi Tonto, grany przez Deppa), a druga - wybicie ich w pień. Jest to scena, która wyciska łzy, ALE... robi z Indian kretynów, którzy nie planują swoich ataków, tylko lecą na oślep na wojsko amerykańskie (a Indianie tak nie robili, walczyli dzielnie, ale z głową!), a na dodatek zaraz po tej scenie mamy jakąś głupawą następną, która ma nas śmieszyć. Historia Stanów Zjednoczonych (ale i całego amerykańskiego kontynentu zarówno północnego, jak i południowego) jest niezwykle krwawa, okropna, dramatyczna i smutna, a Indianie cały czas o tym pamiętają i wcale im do śmiechu nie jest. To, co sprawdziło się w Piratach... tu całkowicie nie pasuje. A ja czekam na film, który wreszcie pokaże prawdę, a nie tylko wpisze się w "dobre kino". Tu tego jednak nie uświadczymy. Sam Tonto też jest trochę wariatem, trochę idiotą, trochę kowbojem, a ja nie wiem zupełnie, co to ma znaczyć. Na dodatek mamy tu Helenę Bonham Carter, która jest wszędzie tam, gdzie Depp. Aż dziwne, że to nie Johnny grał Jerzego VI w Jak zostać królem. Z Heleną mam z kolei taki problem, że raz jest genialna, a raz jest na siłę gdzieś wepchnięta. I tu mamy do czynienia z tym drugim, rolę ma bowiem z czapy. Nagle do tego niby to westernu wkracza nam Bardzo dziki zachód pod postacią Heleny, która pojawia się ze dwa razy na ekranie, ale w supergłupich scenach. A cała żenada trwa dwie i pół godziny, które mijają bardzo powoli. Film przyśpiesza z akcją w jakichś ostatnich 15 minutach, bo wcześniej, poza tymi wszystkimi wadami, jest najzwyczajniej w świecie nudny. Pozostaje mi jedynie wierzyć, że Johnny Depp dotrzyma słowa i kupi oraz odda rdzennym Amerykanom Wounded Knee, bo tylko to może pozwolić wymazać z pamięci Tonto, który był kpiną, a nie prawdziwym Indianinem.
A tu filmik, w którym Marlon Brando NIE przyjmuje Oscara: