Wszystkie teksty zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Nie zezwalam na ich kopiowanie i wykorzystywanie osobom postronnym bez mojej uprzedniej pisemnej zgody.

środa, 15 stycznia 2014

"Zeznania Niekrytego Krytyka" Maciej Frączyk

Dziś krótko, bo książka, o której będę pisać, nie zasługuje na dłuższe wywody.

Nie wiem, czy kojarzycie tego pana. Niekryty Krytyk ma swój kanał na YouTubie i szczyci się tym, że jest najpopularniejszym tam kolesiem w polskim Internecie. Wspaniale. Cieszy mnie jego sukces. Och, och, och. Kiedyś oglądałam go z przyjemnością, ale potem było już tylko gorzej, więc przestałam. On ma niby rozbawiać ludzi, a nie sprawiać, że krzywią się oni z niesmakiem. Jednak stwierdziłam, że może w jego książce będzie lepiej. Stary, dobry Krytyk. Ja to naprawdę jestem naiwna. 
Zeznania Niekrytego Krytyka to jeden wielki bełkot. Kolejna osoba do sądzenia za marnowanie papieru. To naprawdę powinno być karalne. Czy pisanie książek tak nisko upadło, że może to robić każdy? Nawet ten, który nie ma niczego do powiedzenia? Niekryty Krytyk swój celny dowcip już jakiś czas temu ukrył za chamskimi odzywkami, które w jego mniemaniu są błyskotliwe, a są po prostu obrzydliwe, żałosne i żenujące. Brzmi jak napalony nastolatek, który właśnie odkrył sferę seksu i jest niezwykle tym podekscytowany. Nie wiem, kiedy mu się ubzdurało, że jest jakimś mentorem narodu, zwłaszcza że jego język pozostawia dużo do życzenia. Z jego pisaniny wyziera moralizatorstwo dla ludzi w wieku gimnazjalnym, którzy wciąż szukają autorytetów i trafiają na tego pana. Brzmi on wprawdzie jakby miał sto lat, ale nie to jest najgorsze. Najgorszy jest - jak już wspomniałam - język, którego nie chcę nawet tu przytaczać, coby się nie zniżać do jego poziomu. Te swoje pseudomyśli wystarczyło ulokować na blogu najlepiej z hasłem, do którego nikt nie ma dostępu, a nie kazać jeszcze ludziom za to płacić. Fuj!

Z lepszych i ciekawszych rzeczy, którymi dzieliłam się z Wami na moim profilu na Facebooku (autoreklama, stoczyłam się), to serdecznie polecam film Sekretne życie Waltera Mitty (przy okazji - chciałabym dorwać osobę odpowiedzialną za ten brak odmiany nazwiska). Film świetny, skłania do myślenia i nie jest ciężki! Ma kilka niedociągnięć, ale w ogólnym obrazie są do wybaczenia. Dla mnie 9/10. Nie dam Wam zwiastuna, bo - moim zdaniem - pokazuje on za dużo i odbiera to potem przyjemność z oglądania. Dam Wam za to jedną z głównych piosenek do posłuchania:





Walter Mitty w kinach od tego piątku. Ja miałam przyjemność obejrzeć go na pokazie przedpremierowym (znowu się chwalę, ale raczej po to, żeby nie zostać posądzoną o jakieś niecne czyny ;)). I naprawdę gorąco polecam.

Widzicie? Czasem też coś chwalę, a nie tylko krytykuję! ;)

piątek, 3 stycznia 2014

"Blondynka w Australii" Beata Pawlikowska

W nowym 2014 roku życzę wszystkim, aby było jak najmniej książkowych (i nie tylko) rozczarowań.
***

Ta kobieta najwyraźniej mnie prześladuje. Rok temu, gdy założyłam blog, moją pierwszą notką była opinia o Blondynce w Himalajach. Teraz znów przyszedł czas na Blondynkę w Australii.

Doszłam do wniosku, że Beatę Pawlikowską powinno się sądzić za marnotrawstwo papieru.
Zacznę od tego, że gdy kupowałam tę książkę, cieszyłam się, że stanie obok Blondynki na Tasmanii u mnie na półce. To znaczy do końca nie wiem z czego tak się cieszyłam, bo przecież już wcześniej zwątpiłam w tę „autorkę”. Chyba zakup nowej książki (a także promocyjna jej cena) zamroczył mi umysł i znowu się nabrałam. Znowu zainwestowałam w tę niby to podróżniczkę. Powiedzmy sobie jasno – to jest jakaś podróba, a nie podróżniczka z prawdziwego zdarzenia (już sam fakt, że ciągle podkreśla, gdzie nie była, czego nie próbowała, że ona podróżuje, a inni to tylko turyści – powinien nam dać do myślenia). Ta pani nie umie pisać o podróżach. Ta pani umie tylko nabierać ludzi na swoją pisaninę. I trochę mnie to przeraża. Ostatnio pisze o wszystkim i pewnie niedługo wyda jakąś książkę kucharską, bo przecież ona na wszystkim się zna. Wróćmy jednak do Australii.
Blondynka w Australii zawiera w sobie całą Blondynkę na Tasmanii. Jej pierwsza połowa to rzeczona druga książka. Czyli zapłaciłam dwa razy za te same wypociny! A najlepsze jest jeszcze to, że w tej samej książce w części o Australii jest powtórzone (ale ujęte innymi słowami) kilka rzeczy z części o Tasmanii. Czyli w zasadzie trzy razy to samo. Wydawca robi z czytelnika idiotę. Czy on myśli, że ja nie kojarzę, co przeczytałam 200 stron wcześniej? Może jakoś wypadałoby to poprawić, zwłaszcza że korekta chyba też przysypiała nad tą książką. Zapłaciłam za to wszystko i jeszcze za to, że autorka ubzdurała sobie, że jest Leśmianem:
„Stanęłam. Zamknęłam oczy. Nagle w aksamitnej leśnej ciszy usłyszałam szelest liści potrącanych przez wiatr i rozpryskujące się krople wilgoci. Skrzypiał skrzyp i mszył się zamszowy mech. Drżała srebrzysta akacja, buczały buki, stroszyły się storczyki. Mamrotały paprocie, kucały kocanki (…).” (s. 63)
No dobrze, ale co tam się dzieje na tej Tasmanii?

„Następny niewyobrażalnie wysoki eukaliptus. Wydawał się spieszyć do nieba na spotkanie z aniołami. To dla nich na górze poruszał gałęziami. Dokąd się tak wspinał? Czy chciał osiągnąć więcej niż sąsiednie drzewa? Może tak jak niektórzy ludzie nigdy nie był zadowolony z tego, co już ma, więc wiecznie pragnął więcej i więcej, i więcej, i więcej, a kiedy wyprysnął ponad inne rośliny, nagle odkrył, że tam na samej górze jest zupełnie sam?...
Wieczny bieg za doskonałością to wyścig bez końca, ponieważ nie istnieje doskonale skończona doskonałość. To najczęstsza iluzja, jaką ludzie stawiają sobie za cel. Nauczeni w dzieciństwie, że nie liczy się nic oprócz wybitnych osiągnięć, wytresowani w  wiecznym ich poszukiwaniu, jako dorośli czują się przegrani. Muszę być najlepszy, muszę być doskonały, nie wolno się pomylić, nie wolno być głupim, wolniejszym i mniej fajnym. Pogardzamy głupimi, sami wpędzając się w szaleństwo udowodniania swojej wartości. (…) Tymczasem prawda znajduje się w prawdzie. Nie ma większej wartości od bycia sobą. Nie ma mądrych i głupich. Są tylko tacy, którzy coś udają i tacy, którzy są sobą. Ci, którzy udają i posługują się kłamstwem, prędzej czy później wyjdą na głupców.” (s.64-65).
Czyżby te mądrości wyszumiał autorce eukaliptus?
Przyznam szczerze, że w dzisiejszych czasach z dostępem do Internetu, ja również mogę napisać podobne dzieło. Kto mi udowodni, że tam nie byłam? W tej książeczce (bo jest to wydanie kieszonkowe, ale musiałabym mieć i tak sporą kieszeń, żeby ją gdzieś wcisnąć) nie ma nawet zdjęć, więc to żaden problem. Jestem po prostu zła na siebie, że jeszcze nie nauczyłam się trzymać od tej kobiety z daleka.
Czytając dobre książki podróżnicze, powinno się mieć pewne uczucie błogości. Ten stan, w którym jednocześnie czuje się zazdrość, że mnie tam nie ma, że też bym tam chciała zobaczyć tych ludzi, poznać ich zwyczaje, kulturę. Że może w sumie sprawdzę zaraz stan konta i bilety lotnicze i ruszę przed siebie. Rzucam wszystko i wyruszam na przygodę. Co mamy u Beaty Pawlikowskiej? Na pewno nigdzie mi się nie chce ruszać, a już na pewno nie na drugi koniec świata, skoro tam nie dzieje się nic ciekawego:

„Podniosłam pierwszą czereśnię. Była wielka jak śliwka, a pod jej cienką ciemnoczerwoną skórką widziałam nabrzmiałe żyłki miąższu. Położyłam ją na języku. Sekunda  ekscytującego oczekiwania, a potem… W ustach rozlał mi się słodki, gęsty sok o niezwykłym i wyrazistym smaku. Tasmańska czereśnia była lekko pieprzna, pachniała słodko jak kwiat i uwodziła zmysły. Pełna tajemnic, gorącego słońca i zmagań z gwałtownym wiatrem. Wydawała się też pełna krwi i tego wszystkiego, co zdarzyło się w tasmańskiej historii, tak jakby zamknęła w sobie echa wydarzeń, z których powstało bogactwo jej wnętrza.” (s. 74).
Ulala, ekscytujące przygody.

Ale to nie koniec:
„Zgodnie z najnowszą teorią fizyki kwantowej najmniejsze cząstki poznane dotychczas we wszechświecie, czyli cząstki elementarne zawierające się w kwarkach i leptonach, które z kolei składają się na elektrony, wcale nie są najmniejsze i nie stanowią końca naszego poznania. Wewnątrz nich znajdują się następne, a w nich jeszcze kolejne, których wciąż nie znamy. Najbardziej zaskakujące jednak jest to, że te najmniejsze cząstki prawdopodobnie wcale nie są tylko materią. Nie są czymś, co istnieje jedynie fizycznie, tak jak odbieramy stół czy książkę. Elementarne cząstki wszechświata są jednocześnie falami świetlnymi, czyli po prostu energią. To znaczy, że być może fizycznie nie istnieją. Jeżeli nie istnieją najmniejsze cząstki, z których złożony jest świat, to mogłoby oznaczać, że wszystko co jest dookoła nas, także składa się wyłącznie z energii, czyli czegoś nienamacalnego, czemu naszym postrzeganiem lub/i wyobraźnią nadajemy kształt.” (s. 233-234).
Czyli być może wyobraziłam sobie jedynie Beatę Pawlikowską i jej wypociny? Czyli to fizycznie nie istnieje? Nie sądzę. I nadal nie wiem, co to ma wspólnego z Australią.
„Czy gdybym była pięknym, świetlistym opalem, to wolałabym spoczywać nieodkryta w ciemności przez tysiąc lat, czy być podziwiana przez ludzi na powierzchni ziemi?...” (s. 268).
Cóż, opale przynajmniej nie piszą. Co też musi się dziać w głowie autorki, że przychodzą jej do głowy te wszystkie myśli?! Gdybym ja była kartką papieru, nie chciałabym być zapisana pseudofilozoficznymi mądrościami tej autorki. Nie. Nie. Nie!
I na deser kolejny intrygujący cytat: 
„Świat ubrał się w metalowobłękitne szarości i zastygł jak płaski placek na skraju wszechświata” (s. 376).
Aż boję się myśleć, co to może znaczyć.

Z całego tego bełkotu najciekawsze i jedyne godne uwagi są wzmianki o historii Australii oraz wszelkie inne historyczne ciekawostki. Tu autorka nie ma pola do popisu. Nie ma gdzie wcisnąć swoich cudownie głupawych metafor. Wtedy czytelnik nie musi co chwilę wywracać oczami. Nie musi też zgrzytać zębami i pluć sobie w brodę, że zamiast tego dziadostwa, mógł kupić porządniejszą książkę. Nawet wtedy, gdy robi się interesująco, gdy autorka spotyka na swojej drodze kogoś, kto ma coś ważnego do powiedzenia, nie przestaje być ona irytująca. Ciągle wpada komuś w słowo, nieudolnie próbuje odgadnąć, co ten ma do powiedzenia, sama wie wszystko najlepiej. Zadaje pytanie, ale nie czeka na odpowiedź, tylko snuje domysły. Męczy niepotrzebnie rozbudowanymi dialogami, które niczego nie wnoszą. Okropność!

Dla Beaty Pawlikowskiej widzę dwie drogi kariery pisarskiej (bo obawiam się, że zbyt dużą frajdę i kasę ma z tego, żeby przestać pisać). Albo niech te swoje metafory, porównania, sny i inne fikcje umieści w jakiejś wymyślonej powieści (tam te brednie nabiorą wartości), albo niech pójdzie w pisanie/tłumaczenie książek historycznych. To, co teraz proponuje ona sama, czyli mieszankę fikcji, historii, relacji z podróży oraz egzystencjalnych przemyśleń, jest dla mnie niedopuszczalne w literaturze podróżniczej spod znaku National Geographic!



Moja ocena: 4/10

czwartek, 21 listopada 2013

"Czarny Faraon" Christian Jacq

Dziś będzie krótko, bo książka, o której chcę napisać, nie jest całkowicie beznadziejna. Czarny Faraon to lektura, która spowodowała u mnie mieszane uczucia. Uwielbiam starożytny Egipt, tamtejszych bogów (zwłaszcza Anubisa --> swoją drogą parę lat temu czytałam taką książkę Anubis Wolfganga Hohlbeina - nie dość, że nudne, to jeszcze głupie), faraonów i sekretne rytuały. Spodziewałam się więc, że tu będzie wszystko to, co powinno być w książce o rzeczonym starożytnym Egipcie. Akcja rozgrywa się ok. VIII wieku p.n.e. i opisuje bunt jednego z wodzów libijskich, mieszkających na północy Egiptu (Delta), przeciwko faraonowi Pianchiemu, którzy żyje sobie na dalekim Południu i nie wyściubia nosa poza swoje miasto Napatę. Oczywiście jest bardzo zdziwiony, że gdy on nie interesuje się prawie całym Egiptem (a nosi koronę zarówno Górnego, jak i Dolnego), ktoś ośmiela się podjąć próbę zjednoczenia kraju i przywrócenia mu ładu. Brzmi całkiem nieźle, prawda? Zwłaszcza że autor jest egiptologiem, więc powinien znać się na rzeczy. I możliwe, że na rzeczy się zna, ale na jej literackim przedstawieniu już nie. Zacznijmy od stylizacji językowej. Otóż leży ona nieżywa, raz po raz wstrząsana drgawkami pośmiertnymi w nielicznych momentach, kiedy autor wreszcie przypomina sobie, że akcja nie dzieje się we współczesności. Jedynie opisy strojów i obrzędów uświadamiają nam, że akcja dzieje się tam, gdzie ma się dziać. Przypomina to jednak przepisywanie podręcznika do historii, tylko w trochę bardziej przystępny sposób. Ale tylko trochę, bo w niektórych miejscach mamy po prostu suche fakty.
Zazwyczaj marudzę, że książki są za długie o 100, 200, 400 stron, ale tu niestety książka okazałą się za krótka. Jest po prostu denerwująco lakoniczna! Wielokrotnie napięcie rośnie, ale nie osiąga punktu kulminacyjnego. Pozostawia czytelnika w zawieszeniu z lekko drgającą powieką. Często też chciałoby się lepiej poznać historię danej postaci, ale autor streszcza ją najwyżej do dwóch zdań, bo służy mu to głównie po to, by wprowadzić bohatera do opowieści. Do TU i TERAZ. A mogłoby być naprawdę ciekawie, gdyby Christian Jacq dopisał tak ze 200 stron do tej swojej powiastki. Trudno mi bowiem nazwać to powieścią przez jej lapidarność.
Czuję niedosyt, bo książka ma potencjał, ale niestety niewykorzystany.

Dla mnie 5/10

sobota, 16 listopada 2013

Filmy obejrzane w październiku

Krudowie - po wszystkich Shrekach, Epokach lodowcowych i Madagaskarach wytwórnie nadal kombinują jakby tu jeszcze zarobić na bajkach. Trzeba przyznać, że Krudowie prezentują się ładnie. Animacja zrobiona świetnie - postacie dopracowane w każdym detalu. Ale jeśli chodzi o fabułę, to... Być może wymagam zbyt wiele od animacji, ale co za dużo to niezdrowo. Krudowie to opowieść o jaskiniowcach. Chyba. Bo po roślinności, która jest w tej historii można by wnioskować, że jednak mamy tu epokę dinozaurów, tyle że bez dinozaurów. Ale to nie wszystko. Mamy też jeszcze mnóstwo, ale to naprawdę mnóstwo, nawiązań do współczesności. Gdyby to był jeden przypadek, ewentualnie dwa, byłoby to do przełknięcia, a tak było to głupie. Historia też niby fajna, ale jakaś niedopracowana. Przyznaję, zaśmiałam się kilka razy szczerze, ale o ból zębów przyprawiały mnie kolejne wynalazki upchane w prehistorii. No, gdyby takie tempo było ich wynajdowania, to zaiste dziś mielibyśmy swoje kolonie na Jowiszu. I do tego jeszcze wydumane zwierzęta, im bardziej dziwne, tym lepiej. Ja tego nie kupuję, ale daję 6/10, co i tak wydaje mi się aż nadto. Jeden plus jest taki, że na pewno dzieciom się spodoba, bo i kolorowo, i śmiesznie, a to przecież najważniejsze.

Dhoom 2 - moje pierwsze spotkanie z Bollywood. Najpierw obejrzałam kilka piosenek na YouTube i po prostu padłam ze śmiechu. To trzeba zobaczyć! A skoro już raz padłam, to musiałam zobaczyć całość. Ten film to harlequin w czystej postaci, ale i z pewnym wątkiem sensacyjnym. Wciąga - naprawdę, choć trzeba przebrnąć przez jedną scenę, która jest z czapy i jest po prostu denna. Potem jest lepiej. I śmieszniej. Nagłe tańce, które niewiele mają wspólnego z fabułą, spojrzenia zakochanych, które trwają pół godziny... Cudo! Ale to raczej babskie kino, choć i panowie mają na czym oko zawiesić. Wkręciłam się w Bollywood i daję 8/10.


Alicja w Krainie Czarów - ta psychodeliczna opowieść nigdy mnie nie fascynowała, ale postanowiłam obejrzeć nową jej wersję. Zapewne jestem jedną z ostatnich osób, bo chyba już ją wszyscy widzieli, ale lepiej późno niż później (szczerze polecam ten film z Diane Keaton - Lepiej późno niż później). Cóż, film mnie wciągnął, ale nie zachwycił. To znaczy, nie mam jakiś większych emocji po obejrzeniu tegoż. Czasami efekty były takie jakby je robiono w Paincie, czasami były naprawdę dobre. Gra aktorska niezła, choć momentami nieudolna. To film, którego nie wiedziałam, jak ocenić. Daję 5/10, bo choć nie lubię tej historii, nie kręci mnie ona ani nie bawi, to Tim Burton przykuł moją uwagę. I wcale nie Johnnym Deppem, raczej Heleną Bonham Carter, która jak zwykle miała pole do popisu. Dziwny film, jak na trio (Tim Burton, Johnny Depp i Helena Bonham Carter) przystało.

Wielkie kino - parodia Opowieści z Narnii, Charlie'ego i fabryki czekolady oraz kilku innych filmów. Przyznam, że już wcześniej widziałam ten film, ale dojście do tego zajęło mi pół godziny seansu. Ogólnie oceniam to na 5/10, bo są momenty bardzo śmieszne, ale są i takie, których oczywiście w amerykańskiej parodii/komedii nie może zabraknąć, czyli wszelkie obrzydlistwa (patrz: American Pie). Mnie taki "humor" nie odpowiada i stąd niższa ocena.





Jeździec znikąd - 1/10 uzasadnienie TUTAJ

Kot w butach - historia Kota w Butach tego od Shreka. Naprawdę niezła animacja, choć miejscami przesadzona. Nie mam tu zbyt wiele do napisania, bo mnie się bardzo podobało (choć nie porywa jak sam Shrek) i dlatego oceniam 7/10.







Marple: A Caribbean Mystery 2013 (Panna Marple i karaibska tajemnica) - film dla fanów Agathy Christie i każdego, kto lubi dobre kryminały. Nie przepadam za panną Marple, wolę zdecydowanie Poirota, ale w tym filmie dobrali genialnie odtwórczynię głównej roli - Julię McKenzie. Sama przyjemność oglądania, choć obraz wcale nie wygląda na realizowany w tym roku, ale na taki sprzed co najmniej dziesięciu lat. Nie mniej jednak warto zobaczyć. 7/10

Szybcy i wściekli - kolejny film, który pewnie już wszyscy dawno widzieli. Również postanowiłam się wkręcić w tę serię. Film, który nie wymaga od widza zbyt wiele, nie musi też mieć jakieś skomplikowanej fabuły. Są umięśnieni faceci, przepocone koszulki (których chyba w ogóle nie zmieniali) i szybkie samochody. Hm, w sumie teraz się nie dziwię, czemu tak wszyscy to uwielbiają. Dla mnie jednak szału nie było pod żadnym względem. Jedynie ostatnie sceny pościgu zrobiły na mnie wrażenie i bałam się o rękę jednego z bohaterów (myślałam, że zejdę podczas tej sceny, jestem wrażliwa na wplątywanie się w linki). Daję 5/10. Mam nadzieję, że następna część będzie ciekawsza, choć na razie nie spieszy mi się do jej obejrzenia.

poniedziałek, 14 października 2013

"Jeździec znikąd"

Obejrzałam wczoraj najnowszy film z Johnnym Deppem Jeździec znikąd i postanowiłam podzielić się moimi refleksjami, bo od wczoraj jestem na ten film wściekła. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun tego dzieła, wiedziałam, że nie będzie mi się podobać, ale skoro Indianin był jedną z głównych postaci, to oczywiście musiałam to obejrzeć. Pokazywanie Indian przez amerykańskich twórców jest tak tendencyjne i niesprawiedliwe, że przyprawia mnie o ból głowy (i rdzennych Amerykanów również) już od dawien dawna. Nawet sam Marlon Brando nie przyjął z tego powodu Oscara za Ojca chrzestnego. Wydawałoby się jednak, że świat idzie do przodu, więc i to również powinno się zmieniać. Niestety tak nie jest.
Jeździec znikąd to koszmarek, w którym naczelni obrońcy tego dzieła, doszukują się nawiązań do klasyki westernu i wielu innych rzeczy, których tu nie ma. Wychwalają go pod niebiosa i porównują z Piratami z Karaibów. Bo film ten miał być na ich miarę, ale Piraci... i bawili, i trzymali w napięciu, i przede wszystkim pokazali nam Johnny'ego Deppa, którego wszyscy pokochali. Natomiast Jeździec... to takie nie wiadomo co. Niby ma być dla dzieci, ale sporo tu przemocy, niby ma być śmiesznie, ale teksty są żenujące, niby ma być jakieś przesłanie, ale jest ono tak głęboko ukryte, że chyba nawet twórcy tego dzieła do niego nie dotarli. Może więc film miał być dla dorosłych? Zbyt głupi. Poziom trzymają tu jedynie kowboje, a zwłaszcza bandyci i ich szef oraz Indianie, ale nie ten grany przez Johnny'ego Deppa. Depp nadal ma swoją manierę, której od czasów Jacka Sparrowa nie potrafi się wyzbyć. Brakuje mu tylko butelki rumu. Armie Hammer jest nijaki, po prostu jego postać nie jest logicznie pomyślana. W ogóle na cały film nie ma tu pomysłu, za to jest jeden cel - kasa, którą trzeba szybko zarobić. 
Jednak to, co MNIE najbardziej boli, to sposób przedstawienia Indian - o czym wspominałam na początku. Twórcy zrobili z nich po prostu idiotów. Dwie sceny są warte uwagi w tym filmie. Pierwsza, to taniec Komanczów (z których pochodzi Tonto, grany przez Deppa), a druga - wybicie ich w pień. Jest to scena, która wyciska łzy, ALE... robi z Indian kretynów, którzy nie planują swoich ataków, tylko lecą na oślep na wojsko amerykańskie (a Indianie tak nie robili, walczyli dzielnie, ale z głową!), a na dodatek zaraz po tej scenie mamy jakąś głupawą następną, która ma nas śmieszyć. Historia Stanów Zjednoczonych (ale i całego amerykańskiego kontynentu zarówno północnego, jak i południowego) jest niezwykle krwawa, okropna, dramatyczna i smutna, a Indianie cały czas o tym pamiętają i wcale im do śmiechu nie jest. To, co sprawdziło się w Piratach... tu całkowicie nie pasuje. A ja czekam na film, który wreszcie pokaże prawdę, a nie tylko wpisze się w "dobre kino". Tu tego jednak nie uświadczymy. Sam Tonto też jest trochę wariatem, trochę idiotą, trochę kowbojem, a ja nie wiem zupełnie, co to ma znaczyć. Na dodatek mamy tu Helenę Bonham Carter, która jest wszędzie tam, gdzie Depp. Aż dziwne, że to nie Johnny grał Jerzego VI w Jak zostać królem. Z Heleną mam z kolei taki problem, że raz jest genialna, a raz jest na siłę gdzieś wepchnięta. I tu mamy do czynienia z tym drugim, rolę ma bowiem z czapy. Nagle do tego niby to westernu wkracza nam Bardzo dziki zachód pod postacią Heleny, która pojawia się ze dwa razy na ekranie, ale w supergłupich scenach. A cała żenada trwa dwie i pół godziny, które mijają bardzo powoli. Film przyśpiesza z akcją w jakichś ostatnich 15 minutach, bo wcześniej, poza tymi wszystkimi wadami, jest najzwyczajniej w świecie nudny. Pozostaje mi jedynie wierzyć, że Johnny Depp dotrzyma słowa i kupi oraz odda rdzennym Amerykanom Wounded Knee, bo tylko to może pozwolić wymazać z pamięci Tonto, który był kpiną, a nie prawdziwym Indianinem.

Ocena: 1


A tu filmik, w którym Marlon Brando NIE przyjmuje Oscara:


poniedziałek, 7 października 2013

Filmy obejrzane we wrześniu

Postanowiłam krótko napisać o filmach, które obejrzałam we wrześniu. Ot, kilka przemyśleń.

World War Z - kiedy zobaczyłam zwiastun tego filmu, nie mogłam przestać się śmiać. Był taki kiczowaty, taki "nie wiadomo o co chodzi, ale jest Brad Pitt". I głównie dlatego chciałam obejrzeć ten film, żeby najzwyczajniej w świecie się z niego ponabijać. Cóż... nie cierpię wszelkich zombiaków, a tu się od nich roi (bo nie wiem czemu wcześniej to do mnie nie docierało, mimo że doskonale o tym wiedziałam). I jest straszno - przynajmniej dla mnie, bo bać się nie lubię i wszelkie horrory omijam. Ale jest też kilka sporych niedociągnięć, dzięki którym nerwowo chichotałam, odliczając jednocześnie minuty do końca. Dla mnie to film 6/10. A tym, którzy oglądnęli i mają mieszane uczucia (lub też nie ich nie mają, ale chcą się pośmiać), polecam "Szczery zwiastun World War Z":





Diana - brytyjska rodzina królewska ma tę charakterystyczną cechę, że lubi robić wokół siebie dużo szumu. Nie śledzę za bardzo ich poczynań, raczej wiem o nich tyle, ile wpadnie mi w ucho. Ale Diana to film, który chciałam zobaczyć i który niestety mnie zawiódł. Przede wszystkim za dużo patosu. Nie ma Karola, nie ma królowej. Mamy nieszczęśliwą Dianę i jej miłość. Sama historia ogólnie mnie zaciekawiła, bo - jak się okazało - pewnych rzeczy nie wiedziałam, ale sposób jej przedstawienia jest za bardzo dramatyczny. Dla mnie 5/10. I pewnie Naomi Watts dostanie za tę rolę nominację do Oscara, ale miejmy nadzieję, że statuetki nie otrzyma, bo nie zasłużyła.




R.I.P.D. Agenci z zaświatów - oczywiście najpierw obejrzałam zwiastun, ale na szczęście zapomniałam o tym, co w nim zobaczyłam. Według mnie jest w nim spoiler, który potem odbiera przyjemność oglądania tego filmu, więc chyba w tym przypadku lepiej pominąć zwiastun... Jest w tym filmie pewna wtórność (ale dziś już bardzo trudno o coś w pełni pionierskiego) i można doszukiwać się pewnych podobieństwo do Facetów w czerni, ale mnie fabuła tak wciągnęła, że nie zwracałam na to zbyt dużej uwagi. Pośmiałam się, nie patrzyłam na zegarek, ile jeszcze zostało do końca, jest śmiesznie, jest akcja  i dlatego daję 8/10.




Bling Ring (2013) - film, którego reklama opierała się na Emmie Watson. Nie jestem wielką fanką Emmy, ale nie można powiedzieć, żeby źle się ją oglądało. Postanowiłam więc zobaczyć film tej wielkiej Sofii Coppoli z naszą małą Hermioną (która robi wiele, by ta łatka się od niej odczepiła). Po pierwsze zdziwiło mnie to, że Emma nie gra głównej roli. Pojawia się w kilku scenach, ale nie są to sceny, które byłyby kwintesencją filmu. Skoro nie gra głównej roli, to niefajnie tak nią reklamować film. Trochę czuję się oszukana. Po drugie liczyłam na jakieś mocne sceny. W końcu to nastolatki, które włamują się do willi gwiazd i w zasadzie robią, co chcą. Fakt, trochę rozrabiają, ale dosłownie jedna scena nam to pokazuje w bardzo mocny sposób, po czym... wszystko wraca do normy, czyli do NUDY. Bo ten film to jedna wielka nuda. Zero emocji u widza, chyba że emocjami nazwiemy podtrzymywanie sobie powiek, żeby nie zasnąć. Poza tym, sama realizacja to całkowita beznadzieja. Rozmowy w toku mają lepiej przemyślany scenariusz odcinka niż to, co się wyrabia w tym filmie. Do tego okropna "młodzieżowa" muzyka. Dla mnie 4/10. Nawet Emma nie ratuje tego filmu i gra trochę na poziomie Hermiony. Może dlatego dostała tę rolę, by znów być przemądrzałą bohaterką. Szkoda, oczekiwałam czegoś naprawdę super. Doszły mnie jednak słuchy, że wersja z roku 2011 jest o wiele lepsza. Trzeba będzie sprawdzić.


Last Minute - nasz polski film, który jak zwykle reklamowany był jako komedia. Ale u nas to i Jak zostać królem reklamowano jako megaśmieszną komedię (film genialny, ale od razu komedia? Bez przesady). Wciąż nie tracę wiary w polskich twórców, że zrobią jeszcze kiedyś komedię na miarę Kilera i chyba jedynie dlatego oglądam jeszcze te nowe dzieła. Od razu przyznaję, że ten film to dla mnie 7/10. Jest to opowieść o rodzinie, która leci do Egiptu na wakacje i o tym, jak te "cudowne" wakacje wyglądają. Widziałam dużo negatywnych opinii o tym filmie, które chyba świadczą o braku dystansu widza do siebie. Nie jest to zwykła komedia, w której śmiejemy się co pięć minut. Jest tu też pewna historia, która wcale śmieszna nie jest. Ale przede wszystkim są tu upchane wszystkie przywary Polaków na wakacjach. I to tak bardzo boli. Rzecz jasna, nie wszyscy się tak zachowują, ale zapewne coś jest na rzeczy. Oczywiście film nie jest perfekcyjny, czasem trochę za bardzo wydumany, ale mnie wciągnął i patrzyłam z przymrużeniem oka na jego niedobory. Moim zdaniem warto obejrzeć, bo wciąga, śmieszy i nie razi wulgaryzmami, bo po prostu ich nie ma.

sobota, 5 października 2013

"Bomba, czyli alfabet polskiego szołbiznesu" Karolina Korwin-Piotrowska

Nie było mnie dość długo... Ech, zrobiłam sobie studenckie wakacje, choć studentką już nie jestem. Postaram się jednak nadrobić "zaległości" i wziąć się ostro za blog. Nie obijać się. I dlatego zamiast zdjęć stosików, serwuję Wam kilka(naście/dziesiąt) słów o pewnej książce. A stosiki muszę ogarnąć, bo się obijam i nie mogę ich okiełznać...
***
Wreszcie wpadła w moje ręce. Czekałam w kolejce w bibliotece parę ładnych miesięcy, żeby wreszcie dowiedzieć się, co to za "bomba". 
Nie jestem fanką Karoliny Korwin-Piotrowskiej. Nie rozumiem jej fenomenu. Mignęła mi raz w programie Na językach i akurat zaciekawiło mnie to, co tam mówiła. Kojarzę ją sprzed wielu lat, ale raczej mój stosunek do tej pani był chłodny, a może nawet obojętny. Teraz jest kolejną osobą, która wzięła się za pisanie książek. Tak, książek, ponieważ na okładce wyraźnie widnieje, że "następna jej książka będzie filmową autobiografią".
Mam mieszane uczucia, co do tego "dzieła". Po pierwsze, nie wiem w jakim celu powstało. Cały wstęp jest tak rozdmuchany, jakby to, co po nim miało nastąpić, miało być naprawdę CZYMŚ. Czymś, co nas powali, zmiecie z powierzchni i ogólnie będzie MEGA. (Oj, chyba udziela mi się styl autorki Bomby).
Po drugie, nie jestem pewna, czego oczekiwałam od tej książki. Na pewno czegoś innego i lepszego.
Drażni mnie przede wszystkim to, że wiele rzeczy Piotrowska krytykuje u osób, których wyraźnie nie lubi, ale te same rzeczy chwali u tych, których darzy sympatią. U jednych botoks jest super, u drugich świadczy o braku mózgu. I to jest największa wada tej książki. Poza tym, autorka wrzuca wszystkich do jednego wora - twierdzi, że wszyscy kochamy disco polo i Kożuchowską i że jeśli ktoś kupuje czyjeś płyty lub ma miliony wejść na YouTube, to znaczy, że ludzie go kochają. Obawiam się, że niezupełnie tak to funkcjonuje, choć takie postrzeganie jest zaiste kreowane w mediach. Bestseller = wybitność. Kilka filmów, które ona uznaje za świetne - dla mnie są koszmarne, a te, które ona uważa za dno - ja z kolei traktuje jako nawet niezłe. Cóż, kwestia gustu, ale nie lubię, kiedy coś mi się wmawia. Oczywiście w kilku kwestiach zgadzamy się i nawet autorka mądrze pisze, ale są momenty, w których całkowicie bredzi lub spuszcza z tonu, żeby nie urazić kogoś, kogo lubi i zna. Widać to bardzo wyraźnie. A przecież miała to być ta tytułowa bomba! Po przeczytaniu tej książki dowiadujemy się również, że w Polsce mamy tylu zdolnych ludzi z branży aktorskiej, że aż dziwne, że Oscary się nie sypią i karier za wielką wodą też nie ma. Piotrowska dziwne ma też pojęcie o muzyce - zwłaszcza popowej. Wszyscy tacy zdolni, piękni i młodzi. I ciągle padają sformułowania typu: "gdyby X urodził/a się w Ameryce..." lub "gdyby to był amerykański film". No cóż, nie jest. A już jej stwierdzenie, że Jim Carrey (który w druku widnieje ciągle jako Carey) mógłby Tomaszowi Kotowi czyścić buty, bo ten drugi tak genialnie zagrał w To nie tak jak myślisz, kotku - wywołało u mnie ból głowy.
To jedna z tych książek, którą każdy z nas mógłby napisać (a dokładniej - wystukać na klawiaturze komputera, którego reklama widnieje na ostatniej stronie "Książka została napisana na komputerze..." - s.324). Nie ma tu niczego odkrywczego (jedynie dowiedziałam się, że Szymon Majewski ma teraz swój program w Internecie). Kadzenie tym, których się lubi oraz wbijanie szpilek tym, którzy już tacy fajni nie są - to kwintesencja tej pozycji. Podoba mi się, gdy pisze o agentach i stylistkach, bo wtedy pisze o grupie ludzi, a nie o kimś konkretnym, i może być obiektywna. Niektóre jej spostrzeżenia są celne, niektórych wręcz brak. 
I trochę śmieszy mnie też takie obsmarowywanie światka, w którym sama autorka jest i od którego - czy tego chce, czy nie - jest zależna.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...