Wszystkie teksty zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Nie zezwalam na ich kopiowanie i wykorzystywanie osobom postronnym bez mojej uprzedniej pisemnej zgody.

środa, 15 stycznia 2014

"Zeznania Niekrytego Krytyka" Maciej Frączyk

Dziś krótko, bo książka, o której będę pisać, nie zasługuje na dłuższe wywody.

Nie wiem, czy kojarzycie tego pana. Niekryty Krytyk ma swój kanał na YouTubie i szczyci się tym, że jest najpopularniejszym tam kolesiem w polskim Internecie. Wspaniale. Cieszy mnie jego sukces. Och, och, och. Kiedyś oglądałam go z przyjemnością, ale potem było już tylko gorzej, więc przestałam. On ma niby rozbawiać ludzi, a nie sprawiać, że krzywią się oni z niesmakiem. Jednak stwierdziłam, że może w jego książce będzie lepiej. Stary, dobry Krytyk. Ja to naprawdę jestem naiwna. 
Zeznania Niekrytego Krytyka to jeden wielki bełkot. Kolejna osoba do sądzenia za marnowanie papieru. To naprawdę powinno być karalne. Czy pisanie książek tak nisko upadło, że może to robić każdy? Nawet ten, który nie ma niczego do powiedzenia? Niekryty Krytyk swój celny dowcip już jakiś czas temu ukrył za chamskimi odzywkami, które w jego mniemaniu są błyskotliwe, a są po prostu obrzydliwe, żałosne i żenujące. Brzmi jak napalony nastolatek, który właśnie odkrył sferę seksu i jest niezwykle tym podekscytowany. Nie wiem, kiedy mu się ubzdurało, że jest jakimś mentorem narodu, zwłaszcza że jego język pozostawia dużo do życzenia. Z jego pisaniny wyziera moralizatorstwo dla ludzi w wieku gimnazjalnym, którzy wciąż szukają autorytetów i trafiają na tego pana. Brzmi on wprawdzie jakby miał sto lat, ale nie to jest najgorsze. Najgorszy jest - jak już wspomniałam - język, którego nie chcę nawet tu przytaczać, coby się nie zniżać do jego poziomu. Te swoje pseudomyśli wystarczyło ulokować na blogu najlepiej z hasłem, do którego nikt nie ma dostępu, a nie kazać jeszcze ludziom za to płacić. Fuj!

Z lepszych i ciekawszych rzeczy, którymi dzieliłam się z Wami na moim profilu na Facebooku (autoreklama, stoczyłam się), to serdecznie polecam film Sekretne życie Waltera Mitty (przy okazji - chciałabym dorwać osobę odpowiedzialną za ten brak odmiany nazwiska). Film świetny, skłania do myślenia i nie jest ciężki! Ma kilka niedociągnięć, ale w ogólnym obrazie są do wybaczenia. Dla mnie 9/10. Nie dam Wam zwiastuna, bo - moim zdaniem - pokazuje on za dużo i odbiera to potem przyjemność z oglądania. Dam Wam za to jedną z głównych piosenek do posłuchania:





Walter Mitty w kinach od tego piątku. Ja miałam przyjemność obejrzeć go na pokazie przedpremierowym (znowu się chwalę, ale raczej po to, żeby nie zostać posądzoną o jakieś niecne czyny ;)). I naprawdę gorąco polecam.

Widzicie? Czasem też coś chwalę, a nie tylko krytykuję! ;)

piątek, 3 stycznia 2014

"Blondynka w Australii" Beata Pawlikowska

W nowym 2014 roku życzę wszystkim, aby było jak najmniej książkowych (i nie tylko) rozczarowań.
***

Ta kobieta najwyraźniej mnie prześladuje. Rok temu, gdy założyłam blog, moją pierwszą notką była opinia o Blondynce w Himalajach. Teraz znów przyszedł czas na Blondynkę w Australii.

Doszłam do wniosku, że Beatę Pawlikowską powinno się sądzić za marnotrawstwo papieru.
Zacznę od tego, że gdy kupowałam tę książkę, cieszyłam się, że stanie obok Blondynki na Tasmanii u mnie na półce. To znaczy do końca nie wiem z czego tak się cieszyłam, bo przecież już wcześniej zwątpiłam w tę „autorkę”. Chyba zakup nowej książki (a także promocyjna jej cena) zamroczył mi umysł i znowu się nabrałam. Znowu zainwestowałam w tę niby to podróżniczkę. Powiedzmy sobie jasno – to jest jakaś podróba, a nie podróżniczka z prawdziwego zdarzenia (już sam fakt, że ciągle podkreśla, gdzie nie była, czego nie próbowała, że ona podróżuje, a inni to tylko turyści – powinien nam dać do myślenia). Ta pani nie umie pisać o podróżach. Ta pani umie tylko nabierać ludzi na swoją pisaninę. I trochę mnie to przeraża. Ostatnio pisze o wszystkim i pewnie niedługo wyda jakąś książkę kucharską, bo przecież ona na wszystkim się zna. Wróćmy jednak do Australii.
Blondynka w Australii zawiera w sobie całą Blondynkę na Tasmanii. Jej pierwsza połowa to rzeczona druga książka. Czyli zapłaciłam dwa razy za te same wypociny! A najlepsze jest jeszcze to, że w tej samej książce w części o Australii jest powtórzone (ale ujęte innymi słowami) kilka rzeczy z części o Tasmanii. Czyli w zasadzie trzy razy to samo. Wydawca robi z czytelnika idiotę. Czy on myśli, że ja nie kojarzę, co przeczytałam 200 stron wcześniej? Może jakoś wypadałoby to poprawić, zwłaszcza że korekta chyba też przysypiała nad tą książką. Zapłaciłam za to wszystko i jeszcze za to, że autorka ubzdurała sobie, że jest Leśmianem:
„Stanęłam. Zamknęłam oczy. Nagle w aksamitnej leśnej ciszy usłyszałam szelest liści potrącanych przez wiatr i rozpryskujące się krople wilgoci. Skrzypiał skrzyp i mszył się zamszowy mech. Drżała srebrzysta akacja, buczały buki, stroszyły się storczyki. Mamrotały paprocie, kucały kocanki (…).” (s. 63)
No dobrze, ale co tam się dzieje na tej Tasmanii?

„Następny niewyobrażalnie wysoki eukaliptus. Wydawał się spieszyć do nieba na spotkanie z aniołami. To dla nich na górze poruszał gałęziami. Dokąd się tak wspinał? Czy chciał osiągnąć więcej niż sąsiednie drzewa? Może tak jak niektórzy ludzie nigdy nie był zadowolony z tego, co już ma, więc wiecznie pragnął więcej i więcej, i więcej, i więcej, a kiedy wyprysnął ponad inne rośliny, nagle odkrył, że tam na samej górze jest zupełnie sam?...
Wieczny bieg za doskonałością to wyścig bez końca, ponieważ nie istnieje doskonale skończona doskonałość. To najczęstsza iluzja, jaką ludzie stawiają sobie za cel. Nauczeni w dzieciństwie, że nie liczy się nic oprócz wybitnych osiągnięć, wytresowani w  wiecznym ich poszukiwaniu, jako dorośli czują się przegrani. Muszę być najlepszy, muszę być doskonały, nie wolno się pomylić, nie wolno być głupim, wolniejszym i mniej fajnym. Pogardzamy głupimi, sami wpędzając się w szaleństwo udowodniania swojej wartości. (…) Tymczasem prawda znajduje się w prawdzie. Nie ma większej wartości od bycia sobą. Nie ma mądrych i głupich. Są tylko tacy, którzy coś udają i tacy, którzy są sobą. Ci, którzy udają i posługują się kłamstwem, prędzej czy później wyjdą na głupców.” (s.64-65).
Czyżby te mądrości wyszumiał autorce eukaliptus?
Przyznam szczerze, że w dzisiejszych czasach z dostępem do Internetu, ja również mogę napisać podobne dzieło. Kto mi udowodni, że tam nie byłam? W tej książeczce (bo jest to wydanie kieszonkowe, ale musiałabym mieć i tak sporą kieszeń, żeby ją gdzieś wcisnąć) nie ma nawet zdjęć, więc to żaden problem. Jestem po prostu zła na siebie, że jeszcze nie nauczyłam się trzymać od tej kobiety z daleka.
Czytając dobre książki podróżnicze, powinno się mieć pewne uczucie błogości. Ten stan, w którym jednocześnie czuje się zazdrość, że mnie tam nie ma, że też bym tam chciała zobaczyć tych ludzi, poznać ich zwyczaje, kulturę. Że może w sumie sprawdzę zaraz stan konta i bilety lotnicze i ruszę przed siebie. Rzucam wszystko i wyruszam na przygodę. Co mamy u Beaty Pawlikowskiej? Na pewno nigdzie mi się nie chce ruszać, a już na pewno nie na drugi koniec świata, skoro tam nie dzieje się nic ciekawego:

„Podniosłam pierwszą czereśnię. Była wielka jak śliwka, a pod jej cienką ciemnoczerwoną skórką widziałam nabrzmiałe żyłki miąższu. Położyłam ją na języku. Sekunda  ekscytującego oczekiwania, a potem… W ustach rozlał mi się słodki, gęsty sok o niezwykłym i wyrazistym smaku. Tasmańska czereśnia była lekko pieprzna, pachniała słodko jak kwiat i uwodziła zmysły. Pełna tajemnic, gorącego słońca i zmagań z gwałtownym wiatrem. Wydawała się też pełna krwi i tego wszystkiego, co zdarzyło się w tasmańskiej historii, tak jakby zamknęła w sobie echa wydarzeń, z których powstało bogactwo jej wnętrza.” (s. 74).
Ulala, ekscytujące przygody.

Ale to nie koniec:
„Zgodnie z najnowszą teorią fizyki kwantowej najmniejsze cząstki poznane dotychczas we wszechświecie, czyli cząstki elementarne zawierające się w kwarkach i leptonach, które z kolei składają się na elektrony, wcale nie są najmniejsze i nie stanowią końca naszego poznania. Wewnątrz nich znajdują się następne, a w nich jeszcze kolejne, których wciąż nie znamy. Najbardziej zaskakujące jednak jest to, że te najmniejsze cząstki prawdopodobnie wcale nie są tylko materią. Nie są czymś, co istnieje jedynie fizycznie, tak jak odbieramy stół czy książkę. Elementarne cząstki wszechświata są jednocześnie falami świetlnymi, czyli po prostu energią. To znaczy, że być może fizycznie nie istnieją. Jeżeli nie istnieją najmniejsze cząstki, z których złożony jest świat, to mogłoby oznaczać, że wszystko co jest dookoła nas, także składa się wyłącznie z energii, czyli czegoś nienamacalnego, czemu naszym postrzeganiem lub/i wyobraźnią nadajemy kształt.” (s. 233-234).
Czyli być może wyobraziłam sobie jedynie Beatę Pawlikowską i jej wypociny? Czyli to fizycznie nie istnieje? Nie sądzę. I nadal nie wiem, co to ma wspólnego z Australią.
„Czy gdybym była pięknym, świetlistym opalem, to wolałabym spoczywać nieodkryta w ciemności przez tysiąc lat, czy być podziwiana przez ludzi na powierzchni ziemi?...” (s. 268).
Cóż, opale przynajmniej nie piszą. Co też musi się dziać w głowie autorki, że przychodzą jej do głowy te wszystkie myśli?! Gdybym ja była kartką papieru, nie chciałabym być zapisana pseudofilozoficznymi mądrościami tej autorki. Nie. Nie. Nie!
I na deser kolejny intrygujący cytat: 
„Świat ubrał się w metalowobłękitne szarości i zastygł jak płaski placek na skraju wszechświata” (s. 376).
Aż boję się myśleć, co to może znaczyć.

Z całego tego bełkotu najciekawsze i jedyne godne uwagi są wzmianki o historii Australii oraz wszelkie inne historyczne ciekawostki. Tu autorka nie ma pola do popisu. Nie ma gdzie wcisnąć swoich cudownie głupawych metafor. Wtedy czytelnik nie musi co chwilę wywracać oczami. Nie musi też zgrzytać zębami i pluć sobie w brodę, że zamiast tego dziadostwa, mógł kupić porządniejszą książkę. Nawet wtedy, gdy robi się interesująco, gdy autorka spotyka na swojej drodze kogoś, kto ma coś ważnego do powiedzenia, nie przestaje być ona irytująca. Ciągle wpada komuś w słowo, nieudolnie próbuje odgadnąć, co ten ma do powiedzenia, sama wie wszystko najlepiej. Zadaje pytanie, ale nie czeka na odpowiedź, tylko snuje domysły. Męczy niepotrzebnie rozbudowanymi dialogami, które niczego nie wnoszą. Okropność!

Dla Beaty Pawlikowskiej widzę dwie drogi kariery pisarskiej (bo obawiam się, że zbyt dużą frajdę i kasę ma z tego, żeby przestać pisać). Albo niech te swoje metafory, porównania, sny i inne fikcje umieści w jakiejś wymyślonej powieści (tam te brednie nabiorą wartości), albo niech pójdzie w pisanie/tłumaczenie książek historycznych. To, co teraz proponuje ona sama, czyli mieszankę fikcji, historii, relacji z podróży oraz egzystencjalnych przemyśleń, jest dla mnie niedopuszczalne w literaturze podróżniczej spod znaku National Geographic!



Moja ocena: 4/10

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...